środa, 26 czerwca 2013

8 dni

Tyle właśnie dni dzieli mnie od wyjazdu (a może powinnam napisać przeprowadzki?) do Zurichu.

W ciągu 9 miesięcy nauczyłam się kontrolować emocje. Chowam w sobie smutek, radość, ekscytację, euforię. Do ostatniej sekundy nie ujawniam żadnych uczuć. Boję się, że w przeciwnym razie coś stanie mi na drodze i pokrzyżuje plany.

Tak też jest i teraz. Nie myślę wcale o wyjeździe. Staram się na podążać myślami w stronę ukochanego miasta, staram się nie ekscytować przygodami, które zapewne przeżyję, staram się nie planować spotkań z ludźmi, za którymi tak tęsknię.
Czasem tylko nie wytrzymuję i wyciągam mapy, przewodniki, odwiedzam strony internetowe i tworzę w myślach plan podróży, na które nie starczy mi niestety czasu. Za dużo piękna skrywa w sobie ten kraj.

Trochę się boję wyjazdu.
Boję się tęsknoty, uczucia pustki i zagubienia.
Boję się powrotu do Polski.
A najbardziej boję się przyszłego roku.


Póki co odkrywamy razem Polskę.
Za nami mroźna Warszawa,
białe Zakopane,
zimny Kraków,
deszczowy Ustroń
i upalny Wrocław


 Wroclove 2013













8.

niedziela, 19 maja 2013

Kierunek-> drugi dom


"The longer you live in another country, especially one you love, the more it begins to feel like the right place to be"



Uwielbiam moje wycieczki do Zurychu. 
Uwielbiam moment, gdy autobus wjeżdża do miasta, w którym czuję się, jak w domu.
Uwielbiam moment, gdy wysiadam z autobusu, a on czeka.
Uwielbiam moment, gdy padamy sobie w ramiona i liczy się tylko tu i teraz.
Uwielbiam oczekiwanie na tramwaj numer 4 i przesiadkę do numeru 10.
Uwielbiam moment, gdy moim oczom okazuje się Limmat i stare miasto.
Uwielbiam, gdy przekraczam próg jego pokoju i czuję się, jakbym nigdy z niego nie wychodziła.
Uwielbiam to wszystko nawet po 16 godzinach jazdy, gdy zegar wskazuje godzinę 6, a pogoda nie zachwyca.

Kocham moment, gdy biorę prysznic, a później kładę się w ukochanym przeze mnie łóżku.
Kocham moment, gdy zastanawiamy się, gdzie powinniśmy udać się najpierw
Kocham moment, gdy już zadecydujemy i zmierzamy do jednego z naszych ulubionych miejsc.
Kocham moment, gdy już tam jesteśmy, wzruszenie odbiera mi mowę.
Kocham moment, gdy milczymy.
Kocham moment, gdy idziemy na miasto, odwiedzamy kolejne sklepiki, pozdrawiamy znajomych sprzedawców.
Kocham moment, gdy nie wiem czy jestem w Zurychu od 5 godzin czy od 5 dni.
Kocham momenty zatracenia, momenty, gdy czuję się, jakbym nigdy nie opuściła Zurychu na tak długo, gdy czuję się, jakbym ciągle tam mieszkała.

Nie lubię uczucia, gdy nie wiem gdzie jest mój dom.
Nie lubię uczucia, gdy czuję się zagubiona.
Nie lubię uczucia, gdy coś wydaje się obce, choć wcale takie nie jest.
Nie lubię uczucia pustki.
Nie lubię uczucia, gdy miasto które tak dobrze znam daje mi do zrozumienia, że przestało być moje.
Na szczęście wszystko to mija stosunkowo szybko, a Panna D. wraca do formy.














Kocham Zurych.
I czekoladę.

wtorek, 5 marca 2013

Grüezi, Chuchichäschtli& lädäla



Nigdy nie spodziewałabym się, że tęsknota za ukochanym miejscem i ukochanymi ludźmi może być tak silna
i bolesna. 
Ostatni raz widziałam Zurych dokładnie 2 miesiące temu. Przede mną kolejne dwa.
Myślałam, że już to wszystko poukładałam, zaakceptowałam, pogodziłam się z faktami (co byłoby najmądrzejszym rozwiązaniem). Okazuje się jednak, że tłumienie wszystkich emocji, unikanie tematu "Szwajcaria", zamknięcie tegoż rozdziału spowodowały tylko nasilony ból.





Od kilku tygodni widzę Zurych wszędzie. Wraz z nadejściem wiosny (oby!) przypominają mi się spacery. Najczęściej te w towarzystwie T. lub Waćpana. Początkowo widzę swój ukochany dom studenta, najpiękniejszy na świecie widok na jezioro, wzgórza i urocze domy. Później przenoszę się na szczyt cudownego Uetlibergu z przepięknym widokiem na Alpy, po to, by za chwilę być w okolicy, która zrodziła przyjaźń, a z czasem także głębsze uczucie. Gdzie spacery były naszym rytuałem. Gdzie mieliśmy ukochane miejsca, gdzie szukaliśmy schronienia przed deszczem i burzą, gdzie chodziliśmy o 3 w nocy, by tropić lisy, borsuki i porzucone maskotki (pozdrowienia dla Franka!).





Innym razem przed oczami stają mi nasze wspaniałe, pełne przygód i radości słowacko-polskie wyprawy. Nie było ani jednej wyprawy, w której nie wzięłyśmy udziału razem.
Najpiękniejsze i największe (!) miasta Szwajcarii,
dwukrotna wyprawa do Italii,
szalony wypad na sanki,
alpejskie wędrówki.





Myśląc o T. stają mi także przed oczami nasze weekendy. Te, które spędzałyśmy razem, gdy moja host-rodzinka wyruszała do Wallis. Wspólne pieczenie, gotowanie, kolacje na balkonie, słuchanie muzyki, wieczór gier, wypad na miasto, poranny powrót i krótki sen, po to, by ruszyć nad jezioro/kolejną wyprawę/na miasto lub w przypadku niedzieli do pobliskiej kawiarni na caffe latte, świeżo wyciskany sok i croissanty.
Jeszcze trudniej pogodzić mi się z powrotem do Polski wiedząc, że jedna z najbliższych mi osób przebywa teraz na alpejskim odludziu, gdzie z internetu może korzystać raz na ruski rok, co zdecydowanie utrudnia nam utrzymywanie kontaktu. Szczególnie w czasie, gdy tak tego potrzebujemy.




Splendid, Double u, Casa Mia, Wings, N68, Ambrosi, Les Halles.
Pikniki nad brzegiem jeziora.
Street parade.
Pchli targ.
Taksówki wodne.
Flashmoby.
Polskie imprezy.
Wertowanie map.
Wpadanie w tarapaty.
Raclette, czekolada i fondue.
Samoloty, krowy.



5 miesięcy odkąd Zurych przestał być w pełni mój.
A mnie brak mojego normalnego życia.