poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Aletschgletscher

 CZĘŚĆ III:

Innym razem wybieramy się w kierunku Riederalp. Początkowo zasiadamy w kolejce linowej, która wiezie nas na prawie samą górę. Wędrujemy na szczyt, urządzamy piknik. Przerywamy tylko po to, by westchnąć z powodu piękna, które nas otacza.




Tutaj też mamy okazję zwiedzić Villę Cassel, która jednocześnie pełni rolę muzeum. Zasiadamy w niezwykle starym i pięknym tea room, by rozkoszować się tutejszymi wypiekami (zrezygnowałam z owego rokoszowania się czego żałowałam przez kolejne dni).




Ku naszemu ogromnemu szczęściu w końcu natrafiamy na stado prawdziwych, szwajcarskich krów! Zarówno Marie, jak i ja jeszcze nigdy nie miałyśmy okazji przyjrzeć się im z bliska także radości nie było końca.


Ruszamy w dalszą drogę wiądącą przez kilkusetletni las. W końcu naszym oczom ukazuje się lodowiec Altesch ciągnący się przez 24 kilometrów.Wraz ze szczytami ze szczytami Bietschhorn i Jungfrau znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Nie ma się co dziwić. Przez kolejne minuty nie mogę oderwać wzroku od gigantycznego jęzora i ośnieżonych 4- tysięczników.




Chwilami piękno tego miejsca zdaje się wręcz przytłaczać. Rozglądam się dookoła i nie wiem gdzie zatrzymać swój wzrok. Chciałabym zatrzymać wszystkie obrazy w swojej głowie. Przyroda po raz kolejny pokazała, że ma wielką władzę nad człowiekiem.
Ile jeszcze podobnych miejsc przyjdzie mi odkryć?





sobota, 20 sierpnia 2011

Sion


CZĘŚĆ II:

W pewien środowy dzień otrzymuję przepustkę, która pozwala mi na wybranie się w towarzystwie kuzynki host-matki do jednego z pobliskich miast. Wybieramy stolicę kantonu czyli Sion. Decyzja nie należała do łatwych, ale na szczęście wybór był strzałem w dziesiątkę.
Sion od samego początku zachwyca. Otoczony górami, pełen kolorowych,
przytulnych uliczek, po których spacerujemy przez kilka godzin, przypomina mi Italię. Nic dziwnego, że nie chcę stamtąd wracać.










W mieście znajdują się dwa wzgórza. Na jednym z nich usytuowane są ruiny zamku, na drugim zaś bazylika z najstarszymi organami na świecie (wciąż można na nich grać). Do tego zabytkowe kościoły, muzea, kawiarenki pełne turystów (także tych z Polski), hałaśliwe restauracje.





Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo brakowało mi MIASTA i obecności innych ludzi. W wiosce udało mi się spotkać kogokolwiek zaledwie kilka razy.




W końcu zmęczone, głodne, ale szczęśliwe powróciłyśmy do naszej wioski, by ponownie znaleźć się w otoczeniu gór, lasów i ciszy.

piątek, 12 sierpnia 2011

Valais czyli w końcu w górach


O tym jak po 11 miesiącach pobytu w Szwajcarii Panna D. znalazła się w końcu wśród wysokich gór, wszechobecnej ciszy (zakłócanej przez dzieci) i niezwykle świeżego powietrza.


 CZĘŚĆ I:

Szczęśliwym trafem host-rodzina zakupiła 2 lata temu dom, w niewielkiej wsi Raron w kantonie Wallis/Valais, który słynie przede wszystkim z lodowców, 47 czterotysięczników, wina, serów, aprikosen, raclette (tradycyjna potrawa szwajcarska złożona z ziemniaków i sera). Dom, a raczej domisko usytuowane jest kilkaset metrów n.p.m. Roztacza się stąd przepiękny widok na góry.
Sama górna część wioski liczy zaledwie kilka domów. Każdy drewniano- kamienny, każdy równie stary.





Region sprzyja wędrówkom, wspinaczkom, wyprawom górskim i jeździe na rowerze. My postawiliśmy na to pierwsze.
Większość czasu spędzamy poza domem, wybierając się na wycieczki po górach, łąkach, lasach, polanach. Nie musimy jeździć daleko. Także w okolicy domu znajduje się wiele tras, które wzbudzają zachwyt.







Odwiedzamy także pobliskie wioski, baseny termalne, oglądamy produkcję sera, który później spożywamy w postaci raclette (jak dotąd moja ulubiona szwajcarska potrawa), korzystamy z kolejek linowych, by później móc wędrować po malowniczych trasach górskich.
A do tego jemy za trzech i śpimy jak zabici. 

Ciąg dalszy nastąpi niebawem.
Panna D.