sobota, 26 listopada 2011

Po przystanku III następuje przystanek VII :) Znów w Orvieto!

Zamiast przystanku IV przystanek VII, bo wrodzone lenistwo panny D. i chaos panujący w fotkach nie pozwala jej wciąż na opisanie miasteczek odwiedzonych przed Orvieto.
Obiecuję także powrót do Sieny, ale wciąż nad tym pracuję. Tak więc:

Przystanek VII - Orvieto

Zostałam postawiona przed trudnym wyborem. Otrzymałam dzień wolny i podrzucono mnie na stację kolejową, z której miałam wyruszyć do wybranego przez siebie miasta. Przed 24 godziny głowiłam się nad tym czy wybrać umbryskie Orvieto czy może zobaczyć w końcu Perugię.
Zdecydowałam się na drugą opcję. Pociąg jednak postanowił zadecydować za mnie- do Perugii nie kursują owe środki trasportów. Padło więc na Orvieto.
Nie byłam zawiedziona. W końcu Orvieto to miasto, od którego zaczęła się moja wielka miłość do Italii. To właśnie tutaj 7 lat temu zatrzymaliśmy się po 18 godzinach podróży autobusem. To tutaj ogarnęły mnie dotychczas mi nieznane uczucia. To tutaj zakochałam się we włoskiej atmosferze. Kiedy więc w oddali ujrzałam miasto na wzgórzu moje serce wykonało dziki taniec radości. Ale zaraz... jak mam niby dostać się na to wzgórze? Przecież nim się na nie wdrapię to minie czas, który mi zaoferowano! Halo, może jakiś autobus? Może seilbahn? Orvieto czytało mi chyba w myślach, bo mym oczom ukazał się ów środek transportu. Ufff problem z głowy.

Co pamiętam z pierwszej wizyty w tym mieście? Właściwie niewiele. Wydaję mi się, że spędziliśmy tu 2, góra 3 godziny i nie zobaczyliśmy zbyt dużo. Oczywiście pamiętam Duomo. Byłam zła, że robiąc zdjęcie nie mogę objąć całej fasady, bo przeszkadzają w tym budynki zlokalizowane na przeciwko. Pamiętam malutki dziedziniec pełen kwiatów. Pamiętam rząd kamieniczek mieszczących się po lewej stronie Duomo. Pamiętam kolorowy balkonik. No i studnię mieszczącą się w jakimś parku. To w zasadzie tyle.




Przemierzam kolejne uliczki. Póki co natrafiam tylko na garstkę osób. Amerykańscy turyści, którzy jechali ze mną kolejką gdzieś zniknęli.
Labirynt zdaje się nie mieć końca. Nie wiem gdzie idę, ale czuję, że niedługo oczom mym okaże się tej najwspanialszy (w języku włoskim) bądź ta najwspanialsza (w języku polskim). Il Duomo. Chluba Orvieto. Ponad budynkami wnosi się jego boczna ściana. I kiedy jestem już blisko, gdy pozostaje mi zaledwie kilka metrów oczom mym ukazuje się napis WC. Uch co za ulga! Tutaj zawieram pierwsze znajomości z nieco starszymi Włochami, którzy na słowo Polonia reagują euforią. Natychmiast chcą... się całować. Arrivederci! ;)
Początkowo kieruję swój wzrok wszędzie tylko nie na katedrę. Chcę zostawić ją na deser. Dostrzegam ten sam rząd kamieniczek. Ale zaraz, albo mnie pamięć myli albo okiennice były w nieco innym odcieniu? Sprawdzę to w domowych archiwach.

2011


 2004

W końcu decyduję się, by stanąć oko w oko z dziełem. Znów nie mogę wykrztusić słowa. Czy każda włoska katedra musi być tak wspaniała?
Te same rzeźby, te same witraże, te same freski. Znów nie potrafię objąć całego budynku. Znów wpatruję się w każdy element.




Pora wyruszyć na dalszy spacer. Co ja widzę, to chyba dziedziniec, o którym wspominałam. Co prawda nie jest kolorowy, ale głowę dam sobie uciąć, że to to samo miejsce.


2004/ 2011

O, a tam znajduje się moja ukochana kamieniczka! Wydaje się być jeszcze bardziej opuszczona niż poprzednio.


 2004/2011
Docieram do kolejnych znanych i nieznnanych miejsc. Mijam amerykańskich turystów, wymieniamy się uśmiechami. Postanawiam odpocząć chwilę i poszukać spokoju na jednym z tarasów widokowych, z których podziwiać można wspaniały umbryjski krajobraz. Towarzyszą mi 4 kociaki i... Amerykańscy turyści! No cóż wygląda na to, że Orvieto jest faktycznie niewielkie. Trafiamy na siebie jeszcze kilkakrotnie- w sklepiku, w kawiarence, na jednym z placów, w kościele. Zamieniamy kilka słów i ruszamy w dalszą drogę.





Nie wiem czy to hulający wiatr czy niska temperatura sprawiają, że powoli zaczynam mieć dosyć. Pasta nie poprawia mi humoru. Jakby tego było mało zbliża się siesta, a więc ulice szybko opustoszeją. Błąkam się nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Czegoś mi tu brak. Po 2 godzinach uświadamiam sobie czego. Wciąż nie znam odpowiedzi. Wciąż tkwię w niepewności. Udaję się więc do jednego ze sklepików z papeterią i zaczynam rozmowę z przemiłą sprzedawczynią:

D: mam nieco dziwne pytanie. Czy zna pani Marlenę, amerykańską pisarkę?
X: tak! Spotykam ją codziennie, gdy idzie ulicą.
D: a więc ona tu naprawdę mieszka!?
X: o tak! Możesz ją spotkać o 17 w kawiarni (nazwa mi umknęła)
D: jaka ona jest?
X: nie możesz jej nie poznać! Make-up, specyficzne włosy i eleganckie ubranie.
D: a jest sympatyczna?
X: bardzo! Nazywamy ją tu Sisi.

A więc wszystko to prawda, to nie tylko fikcja literacka! Moja skarbnica włoskiej wiedzy naprawdę tu mieszka. Codziennie pokonuje te same uliczki, robi zakupy w malutkich sklepikach, zachwyca sobą mieszkańców, gotuje cudowne włoskie potrawy i pisze.
Marzę o spotkaniu. Nie jestem jednak gotowa. Mam do niej setki pytań i tysiące wątpliwości do rozwiania. Czy przyjdzie mi kiedykolwiek zamienić z nią kilka słów?

Natychmiast wstępuje we mnie energia. Pomimo chłodu decyduję się na jeszcze jedną rundkę po mieście.


piątek, 18 listopada 2011

Bywają takie chwile...

... gdy dopada człowieka kryzys. Wszystkiego. I choćby szukało się miesiącami nie sposób znaleźć sensu.

Zaczęło się w poniedziałek.
Forum Misi. Adusia. Dziewczynka walcząca z nowotworem. Obecnie uważana za zdrową. Jej życie wróciło do normalności. Od czasu do czasu musi stawić się na wizyty kontrolne.
Idzie do pierwszej klasy. Świetnie sobie radzi i zaskakuje wszystkich swoją dojrzałością:
 "Mamo, wiesz jak to jest...życiem człowieka rządzi los i miłość. Czasami dorośli po ślubie dowiadują się że w ogóle do siebie nie pasują i wówczas odbywa się wojna. Los walczy z miłością. Jak wygra los to ludzie się rozstają a jak miłość to ratują małżeństwo i zostają ze sobą. U nas niestety wygrał los. Ale nic się nie martw mamo, jestem z tobą szczęśliwa" (o rozwodzie rodziców).
Jej mama dużo w życiu przeszła. Najpierw walka o życie córeczki, później rozwód, przeprowadzka do innego miasta. Długo nie otrzymujemy żadnych nowych wieści. Nie wiemy co u Ady. Kilka dni temu dociera do nas okrutna wiadomość. Mama Ady ginie w wypadku samochodowym. Kolejny cios spada na tę samą rodzinę. Brak słów, szok i niedowierzanie. Próba wmawiania sobie, że to na pewno nie ta Magda kończy się wraz z odnalezieniem artykułu o tym straszliwym nieszczęściu.
Ada zostaje sama. Bez mamy, o której miesiąc temu mówiła: "A najważniejsze w życiu jest to, żeby mieć z kim cieszyć się radościami. Mamo, jak dobrze że ja mam Ciebie."

W poniedziałek młoda dostaje gorączki. 2 dni siedzi z nią mama, 3 dnia opieka przypada na mnie. Temperatura rośnie, młoda nie wychodzi z łóżka i z łzami w oczach prosi mnie bym została z nią. Kładę się więc obok i głaskam po twarzy próbując zmusić 3-letnie ciałko młodej do snu. Wciąż będąc w szoku po śmierci Magdy zaczynam rozpamiętywać złe momenty.
Młoda wpatruje się we mnie półprzytomnym wzrokiem, a po mych policzkach zaczynają płynąć łzy. Patrzę na cierpienie 3-letniego dziecka. Wiem, że za 2 dni wszystko będzie w porządku. Mała wróci do siebie. Ale dopiero wtedy dociera do mnie, jak muszą czuć się rodzice, którzy walczą o życie swoich pociech.
Uświadamiam sobie, jak wielki ciężar ciąży na nich patrząc na ich cierpienie. Widzę w myślach mamę Misi, tatę Nikusia, mamę Nadii, Kacperka, Patryczka i innych dzieci, których już nie ma.
Powraca do mnie Julia- mój Anioł. Wracają Aga, Ania i Maksiu. Mam przed sobą gromadę dzieci, które nie dożyły swoich 18 urodzin. Które walczyły i przegrały. Ale wyłącznie z chorobą.

W tym samym dniu dociera do mnie wiadomość o śmierci niedawno poznanego Oliwierka. Zastanawiam się kto przerwie pasmo tych nieszczęść.

Brak mi sił. Zaczynam analizować to, kiedy przestałam wierzyć.
Uświadamiam sobie, że już dawno się poddałam. Po śmierci Julki odeszłam z oddziałku onkologii. Wciąż miałam fundację. Mogłam dalej pomagać, ale tam moje kontakty z rodzicami i ich dziećmi nie były tak zażyłe. Ograniczały się do kilku spotkań, sms, e-maili. Nie było miejsca na kilkuletnie znajomość.
Teraz nie mam siły nawet na to. Każdy widok łysej główki uwalnia bolesne wspomnienia. Wrześniowa śmierć Ani zakończyła moje trwanie w nadziei. Bo wszystkich, których mogłam pożegnać, już pożegnałam.

Nie pytam już siebie "dlaczego?" Nigdy się nie dowiem.
Nie wierzę w jakikolwiek sens.
Nie wierzę w to, że cierpienie dziecka może prowadzić do czegoś dobrego.
Nie wierzę, że można to zaakceptować i że można się z tym pogodzić. Za dużo ich odeszło. Znam zbyt wielu rodziców, którzy do tej pory zmagają się z bólem po stracie dziecka.
Nie zrozumiem nigdy.
Nigdy nie pozbędę się też strachu.
I chyba w tym momencie usunę się na bok i zrezygnuję z wszelkich form wolontariatu.
Po prostu dłużej nie potrafię.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Przerywnik

Żeby nie było monotematycznie, bądź też, by nikt nie oskarżył mnie o zanik uczuć w stosunku do Szwajcarii, powrócę dziś na chwilę do mego ukochanego miasta.

Sobotnia aura sprzyjała spacerom. Odkryłyśmy dwa nowe parki idealne do rozmów i kontemplacji.
A miłość pogłębiła się jeszcze bardziej...



A mnie, od czasu powrotu z Polski, na nowo ogarnęła mania samolotowo- lotniskowa. Minimum raz w tygodniu udaję się na lotnisko, by podziwiać start i lądowania moich przyjaciół, a przy okazji wpatrywać się w ośnieżone szczyty Alp lub w rozmawiających w kokpicie pilotów, którzy nie są świadomi, że ktoś wykorzystuje lornetkę, by przyjrzeć im się z bliska.







 mój ulubieniec...

 
...startuje


Polowanie na Airbusa A380-800 trwa. W końcu trzeba dawkować sobie przyjemności. I emocje.
Ale już niedługo.

środa, 9 listopada 2011

Przystanek III- Siena cz. I


Siena od kilku lat gościła w czołówce listy "włoskie miasta, które koniecznie muszę odwiedzić". Ba od dłuższego czasu znajdowała się na pierwszej pozycji. Toskańska perełka, w której pokładałam wielkie nadzieje. Dla większości turystów numer jeden Toskanii to Florencja, ale duża część mieszkańców tego regionu przypisuje ten numer Sienie.
Miasto pokochałam w wieku 16 lat, kiedy to w mej głowie zagościł pomysł studiowania na tamtejszym uniwersytecie. Przez kilka dni wertowałam kolejne strony internetowe, mapy szukając wszystkich niezbędnych informacji. Niestety strona uniwersytetu była w języku włoskim co szybko spowodowało, że brakło mi cierpliwości w tłumaczeniu i zaniechałam tego pomysłu (oczywiście już wtedy uważałam język włoski za najpiękniejszy na świecie).
Jakaż więc była moja radość, gdy moja host- rodzina postanowiła udać się na termy. Pierwszy raz byłam wdzięczna, że moje zatoki są w opłakanym stanie. Pozostawiono mnie w Sienie i mogłam samotnie rozkoszować się poznawaniem miasta. Kierując się gdzieś w stronę centrum (stwierdziłam, że szkoda czasu na poszukiwania inf. turystycznej skoro można spożytkować go na zwiedzaniu) pierwszym miejscem, na które natrafiłam był właśnie uniwersytet. Studenci prawdopodobnie zasiadają już w salach, bo nie spotykam nikogo.

Jak Siena to Il Campo. Słynny plac otoczony zabytkowymi kamieniczkami i Torre del Mangia (wieża). Kilkadziesiąt kawiarenek, ristoranti i turyści (także ci z Polski;)). W Zurichu chodzimy poleżeń na trawie. Tutaj całymi dniami można spotkać turystów i mieszkańców wylegujących się na środku placu.




Kolejne kręte i ciemna uliczki prowadzą mnie do chluby Sieny- XXII wiecznego Duomo. Jak chyba każda włoska katedra (czy to ta w Mediolanie, Como czy Orvieto) wzbudza zachwyt. Biel wspaniale komponuje się z błękitem nieba.





Nie można nie wejść do środka. No tak i biglieti. Zapomniałam już, że za przyjemności trzeba płacić. Wnętrze robi jeszcze większe wrażenie. Cudowne ścienne malowidła, gwiaździsty sufit, liczne ołtarzyki i zwiedzający. Masa zwiedzających.




























Niestety mój aparat nie jest przystosowany do robienia fotek we wnętrzach. Piękno onieśmiela nawet jego.

Do tematu Sieny jeszcze powrócimy. A przynajmniej ja. 
Pozdrawiam, Panna D.