sobota, 29 września 2012

Można oczy zam­knąć na rzeczy­wis­tość, ale nie na wspomnienia.

Smutny ten pierwszy tydzień w Polsce.

Zamykam oczy i widzę Limmat, Grossmünster, moje ukochane stare miasto. 
Po chwili przenoszę się nad jezioro Zuryskie, gdzie podziwiam żaglówki, statki. Podnoszę wzrok na Uerliberg, by po 10 sekundach znaleźć się nieopodal mojego akademika, gdzie roztacza się najpiękniejszy dla mnie widok.

 Strasznie mi tęskno za moją krainą, moim miastem, krowami, samolotami i nimi. 

30!

czwartek, 13 września 2012

Rigi Kulm


Słowacko- polska ekspedycja postanowiła rozprostować swe kończyny i udać się na kolejną górską wyprawę. Poniedziałkowe, bezchmurne niebo zachęca do wędrówki, szybko jednak panny uświadamiają sobie, że ich pomysł, by nie jeździć w Alpy w słoneczne dni powinien w końcu wejść w życie. Słońce pali, pejzaże zachwycają, ale nie tak, jak zachwycać powinny. Widoczność na skutek upału jest ograniczona i widzimy tylko kontury zaśnieżonych szczytów pobliskich gór.

Na szczęście niedobory rekompensowane są przez otaczające nas jeziora. Zugersee (Jezioro Zug) czaruje błękitem, Vierwaldstättersee (Jezioro Czterech Kantonów) ukazuje się w całej okazałości, a leżąca nad nim Lucerna przestaje sprawiać wrażenie małego miasteczka.


Zugersee






Vierwaldstättersee

Rozkoszujemy się daniami typowymi dla tego regionu. Ma być ciężko i tłusto, co w przypadku kraju mlekiem, czekoladą i serem płynącym nie jest wcale takie trudne. 
Nadmiar słońca daje się we znaki i podróżniczki ponownie dają koncert śpiewając słowacko-polsko-niemiecko-szwajcarsko-włosko-angielskie pieśni. Poliglotki z nas, nie ma co.




Kryzys nadchodzi po kilkunastu kilometrach. Od 2 godzin nie minął nas ani jeden człowiek, znajdujemy się w środku lasu, zapasy wody skończyły się kilkanaście minut wcześniej, a szlak zdaje się nie mieć końca.
Docierając do wioski jesteśmy gotowe łapać stopa. Pomysł udany, szczególnie, że mijają nas wyłącznie traktory. Tutaj, po raz kolejny przekonujemy się, jak pomocni są Szwajcarzy. Rozglądając się w poszukiwaniu najkrótszej drogi do miasta słyszymy wskazówki farmera (naturalnie w nieznanym dla nas szwajcarskim dialekcie typowym dla tego regionu). 

Farmer: panie, pójdziecie panie tam prosto, później tam w lewo i w prawo. Później tam taka droga jest i macie panie tam pod górę iść, a później w dół i najlepiej przez środek. A później to takie skrzyżowanie jest i tam w prawo, a na rondzie w lewo i tam później koło takiego czerwonego domu to tak obok gdzieś przejść i go minąć i tam już widać dworzec. W sumie to niedaleko jest.
Panna D. jak to ma w zwyczaju zaczęła trząść się w połowie wywodu, którego przestała słuchać po 2 pierwszych zdaniach. Współtowarzyszka tymczasem nabierała kolorów widząc koleżankę, która jest w trakcie ataku śmiechu. Grzecznie dziękując (w dialekcie, a co!) udałyśmy się prosto, później w lewo i prawo i drogą pod górę i w dół i przez środek. I na skrzyżowaniu w prawo, na rondzie w lewo, obok czerwonego domu. A przynajmniej taki był plan. Na szczęście Szwajcarzy słyną także z niezwykłej wyrozumiałości i zbliżający się samochód, za kierownicą którego siedziała bardzo miła pani, mówiąca w dialekcie rzecz jasna, zatrzymał się tuż obok nas i usłyszałyśmy zbawienne pytanie, które pozwoliło nam dotrzeć do dworca w czasie krótszym niż 2 godziny, co pozwoliło uchronić społeczeństwo przed spektaklem "mam zawroty głowy i chyba zaraz zemdleję".


Wszystko wskazuje na to, że była to ostatnia w tym roku wyprawa duetu T&D.
Przed Panną D. długa przerwa w odkrywaniu zakątków czarującej Szwajcarii. Przerwa, którą zamierza wykorzystać na wertowaniu map, przewodników i zrobieniu listy miejsc, w których nas jeszcze nas nie znają.

W Zurichu natomiast dzieje się dużo. Niestety wrodzone lenistwo i komplety brak pomysłów nie pozwolą mi dzisiaj zająć się tym tematem.