niedziela, 25 marca 2012

Tu się oddycha, tu się żyje!

Weekend. Idealny czas na chwileczkę zapomnienia (a może i dwie). Korzystając z nieobecności rodziny goszczącej nadrabiamy kulinarne i cukiernicze zaległości. Gotujemy, pieczemy, włączamy muzykę, tańczymy, śpiewamy, wpadamy na głupie pomysły, zasiadamy na tarasie i raczymy się lampką czerwonego wina.

Postanawiamy, że nie zmarnujemy iście wiosennej pogody. Ruszamy więc do miasta. Spacerujemy, odwiedzamy ulubione sklepiki, do których nie zaglądałyśmy od kilku miesięcy. Wzdychamy na widok prześlicznych sukienek, portfeli, broszek, chustek, biżuterii. Wszystko pochodzi z "produkcji domowej".
Napotykamy na setki turystów porozsiewanych po całym starym mieście. Widzimy z jaką pasją fotografują miejsca, które tak dobrze znamy. Słyszymy pochlebne komentarze na temat Zurichu. Uśmiechamy się.
Wracam do dnia, w którym po raz pierwszy zetknęłam się z tym miastem. Pierwsze spojrzenie na jezioro, pierwszy spacer uliczkami starego miasta, pierwszy przystanek nad Limmat. Wciąż pamiętam mój zachwyt i miłość, która zrodziła się po zaledwie kilku minutach pobytu w Zurichu. Miłość, która towarzyszy mi do dnia dzisiejszego.

Niedziela zdaje się być dniem idealnym na ponowne wcielenie się w rolę turystki. Postanawiam odwiedzić ukochane zakątki ukochanego miasta. Oczywiście w towarzystwie aparatu.


Zaczynam od brzegu jeziora. Sezon na poszukiwanie wolnej ławki można uznać za rozpoczęty. Uliczni muzycy wyszli z ukrycia. Mieszkańcy i turyści cieszą się wspaniałą aurą. Kieruję się w stronę Limmat. Idąc brzegiem rzeki podziwiam prześliczne kamieniczki. Po raz kolejny mówię sobie, że mieszkańcy tych uroczych budynków mają niezwykłe szczęście. Przyglądam się tłumom. Kawiarenki przeżywają oblężenie. Bez względu na porę dni trudno znaleźć wolne miejsce.




Zastanawiam się czy mieszkańcy Zurichu doceniają na co dzień  walory tego miasta, czy kochają je równie mocno, czy zatrzymują się na chwilę i mówią sobie, że są cholernymi szczęściarzami.
Mój wzrok pada na ukochany przeze mnie St. Peter Kirche. 
Już po chwili przyglądam się wieżom Grossmunster. Jak zwykle wzdycham z zachwytu. Na tle błękitnego nieba budowla prezentuje się naprawdę niezwykle.


Wstępuję do często odwiedzanego przeze mnie sklepu z pamiątkami, gdzie jestem rozpoznawana już przez sprzedawczynię. Jak zwykle wybieram jedną ze szwajcarskich kartek mających uczyć mnie tegoż języka (a raczej dialektu) i jak zwykle upewniam się czy dobrze zrozumiałam sens umieszczonych tam słów. Zamieniamy kilka zdań, dzielimy się uśmiechem i pełna szczęścia udaje się w dalszą drogę.
Przecinam rzekę i znajduję się po drugiej stronie miasta. Panuje tu niezwykły spokój. Turyści najwyraźniej postanowili zasiąść w jednej z restauracji lub kawiarni. Mogę więc wsłuchać się w otaczającą mnie ciszę. Docieram do ukochanych przeze mnie wąskich uliczek pełnych ślepych zaułków, fontann i kwiatów. Wkrótce jestem tuż przy jednym z ulubionych miejsc. Przypominam sobie dni, w czasie których siedziałam tu w towarzystwie książki, muzyki i własnych myśli. Przyglądałam się ludziom, tworzyłam historie ich życia, marzyłam i planowałam. W chwilach wątpliwości odzyskiwałam tu równowagę. Zapominałam o wszelkich problemach czy zmartwieniach. Ogarnia mnie wzruszenie, że znów jestem tak blisko. Postanawiam jednak przełożyć inaugurację na kwiecień. Póki co obejdę się smakiem. Przekonuję samą siebie, że cierpliwość popłaca.





Uraniastrasse prowadzi mnie ponownie na prawy brzeg rzeki. Kieruję się w stronę przystanku. Jestem niezwykle spokojna, mimo świadomości wieczornej pracy i nadchodzącego tygodnia.
Oddycham. Żyję. Jestem szczęśliwa i natchniona.
I znów przypominam sobie o ogromnej miłości, którą darzę to miasto. Bez względu na to, gdzie zaprowadzi mnie los, Zurich na zawsze pozostanie częścią mnie. Jedną z najistotniejszych części, bo to właśnie tutaj przyszło mi uczyć się prawdziwego życia, poznać niezwykłych ludzi, doświadczać nowych uczuć i emocji, docierać do najgłębszych zakamarków swojej duszy, uczyć się cieszyć z małych rzeczy i stać się ponownie sobą.

2 komentarze:

  1. To nie jest fair. Czekam i czekam na następny wpis. Ignorując datę poprzedniego wpisu oraz uwzględniając niecierpliwą naturę obiektu `czekającego' - chyba z dwa miesiące niczego panna nie napisała :( Myślę że
    1) to z braku czasu (kwiecień/maj/czerwiec to najbardziej aktywne miesiąc pod względem gnębienia studentów) oraz mam nadzieję że
    2) to nie przez brak entuzjazmu czy energii (które - bazując na lekturze poprzednich wypracowań - raczej Cię rozpierają). Pozdrawiam i... proszę już wkrótce coś napisać :o)

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi Anonimie ;)
    Panna cierpli na wieczny brak czasu, który nie jest spowodowany sesją, bo panna D. porzuciła swe studia na rzecz pobytu w Szwajcarii :) U panny D. dzieje się od miesiąca tak wiele, że Panna D. z trudem rozpoznaje co jest jawą, a co snem.
    Entuzjazm faktycznie opadł... obiecuję poprawę, ale znam siebie i wiem jak się to prawdopodobnie skończy...
    Pozdrawiam i obiecuję, że niedługo coś się pojawi!

    OdpowiedzUsuń