O tym jak po 11 miesiącach pobytu w Szwajcarii Panna D. znalazła się w końcu wśród wysokich gór, wszechobecnej ciszy (zakłócanej przez dzieci) i niezwykle świeżego powietrza.
CZĘŚĆ I:
Szczęśliwym trafem host-rodzina zakupiła 2 lata temu dom, w niewielkiej wsi Raron w kantonie Wallis/Valais, który słynie przede wszystkim z lodowców, 47 czterotysięczników, wina, serów, aprikosen, raclette (tradycyjna potrawa szwajcarska złożona z ziemniaków i sera). Dom, a raczej domisko usytuowane jest kilkaset metrów n.p.m. Roztacza się stąd przepiękny widok na góry.
Sama górna część wioski liczy zaledwie kilka domów. Każdy drewniano- kamienny, każdy równie stary.
Region sprzyja wędrówkom, wspinaczkom, wyprawom górskim i jeździe na rowerze. My postawiliśmy na to pierwsze.
Większość czasu spędzamy poza domem, wybierając się na wycieczki po górach, łąkach, lasach, polanach. Nie musimy jeździć daleko. Także w okolicy domu znajduje się wiele tras, które wzbudzają zachwyt.
Odwiedzamy także pobliskie wioski, baseny termalne, oglądamy produkcję sera, który później spożywamy w postaci raclette (jak dotąd moja ulubiona szwajcarska potrawa), korzystamy z kolejek linowych, by później móc wędrować po malowniczych trasach górskich.
A do tego jemy za trzech i śpimy jak zabici.
Ciąg dalszy nastąpi niebawem.
Panna D.
Pieknie. Ja chce do Wallis. Ale uwazaj na raclette, mi po zimowym obzarstwie raclettowym przybylo 5 kg :D.
OdpowiedzUsuńJedź koniecznie ;) Ja nie muszę jeść raclette, żeby tu tyć. Przez ostatni rok przybyło mi ze 100 kilo. Nie ma to jak kuchnia szwajcarska... :D a niby taka zdrowa!
OdpowiedzUsuń