"To jest proste. Po prostu wybierasz. Wybierasz ZMIANĘ. Ryzykujesz. Jeśli tego nie zrobisz, pewnego dnia obudzisz się i odkryjesz, że życie zapędziło cię w róg i nie możesz się już wydostać..." Czyli uparta, niepoprawna optymistka w zetknięciu z zupełnie nowym dla niej światem. Wielką SZWAJCARSKĄ PRZYGODĘ czas zacząć !
sobota, 31 grudnia 2011
środa, 28 grudnia 2011
Jak bardzo...
.. można pokochać malutkiego człowieczka, który jeszcze nie poznał nawet 1/100 spośród uroków życia.
Jak bardzo można tęsknić w trakcie 2- dniowej rozłąki.
Jak bardzo można cieszyć się ze zbliżającego się spotkania.
Jak bardzo można bać się świadomości, że wkrótce czeka nas kilkumiesięczne rozstanie...
Jak bardzo można tęsknić w trakcie 2- dniowej rozłąki.
Jak bardzo można cieszyć się ze zbliżającego się spotkania.
Jak bardzo można bać się świadomości, że wkrótce czeka nas kilkumiesięczne rozstanie...
wtorek, 20 grudnia 2011
Od mistrza Czajkowskiego do magii świąt
W moim życiu zagościło znów odliczanie. Tylko 2 dni dzielą mnie od wylotu do Polski. Gdyby nie praca byłby to piękny czas, gdyż Zurich sprawia, że atmosfera świąt dotyka chyba każdego.
Koncerty, świąteczne jarmarki, grzane wino, raclette, przepiękne dekoracje, gigantyczne drzewka bożonarodzeniowe (to nie to samo co choinka proszę państwa! Będąc w 4 klasie zostałam wezwana do odpowiedzi. Na pytanie co to jest limba odrzekłam, że choinka. Ten błąd kosztował mnie pół stopnia niżej... trauma pozostała), tramwaje wypełnione aniołkami i mikołajami i... śnieg! Duuuużo śniegu!
Atmosfera dała mi się we znaki już na początku grudnia, kiedy to cudem dorwałam ostatni bilet na "Dziadka do orzechów" i po raz kolejny (a zarazem pierwszy raz w Zurichu) mogłam zachwycać się tym wybitnym dziełem Czajkowskiego. Emocje sięgnęły zenitu, a ja w dalszym ciągu pozostaję pod ogromnym wrażeniem.
Pozostanę przy fotorelacji.
A skoro święta to... CZEKOLADA!
Wizyty w owym sklepie stają się wyjątkowo częste. Po minucie człowiek wpada w istny obłęd i gdyby nie obecność innych ludzi, rzuciłby się na wszystko...
Koniec tortur :)
Życzę wszystkim spokojnych i ciepłych (nie w sensie pogodowym) świąt i szczęśliwego Nowego Roku, które przyniesie same radosne chwile!
Panna D.
Koncerty, świąteczne jarmarki, grzane wino, raclette, przepiękne dekoracje, gigantyczne drzewka bożonarodzeniowe (to nie to samo co choinka proszę państwa! Będąc w 4 klasie zostałam wezwana do odpowiedzi. Na pytanie co to jest limba odrzekłam, że choinka. Ten błąd kosztował mnie pół stopnia niżej... trauma pozostała), tramwaje wypełnione aniołkami i mikołajami i... śnieg! Duuuużo śniegu!
Atmosfera dała mi się we znaki już na początku grudnia, kiedy to cudem dorwałam ostatni bilet na "Dziadka do orzechów" i po raz kolejny (a zarazem pierwszy raz w Zurichu) mogłam zachwycać się tym wybitnym dziełem Czajkowskiego. Emocje sięgnęły zenitu, a ja w dalszym ciągu pozostaję pod ogromnym wrażeniem.
Pozostanę przy fotorelacji.
Bahnhofstrasse
Singing Christmas Tree!
a tymczasem na jarmarku...
Z kolejną wizytą w Konstanz
Moje dzisiejsze dzieło- Franek
A skoro święta to... CZEKOLADA!
Wizyty w owym sklepie stają się wyjątkowo częste. Po minucie człowiek wpada w istny obłęd i gdyby nie obecność innych ludzi, rzuciłby się na wszystko...
Koniec tortur :)
Życzę wszystkim spokojnych i ciepłych (nie w sensie pogodowym) świąt i szczęśliwego Nowego Roku, które przyniesie same radosne chwile!
Panna D.
sobota, 10 grudnia 2011
Przystanek V-Chianciano, VI- L'abbazia di Sant'Antiamo
Przystanek V- Chianciano
Rodzina postanawia po raz kolejny ruszyć na termy. Ponownie rezygnuję z owej przyjemności podtrzymując wersję związaną z zatokami. Zostaję zostawiona (na pastwę Italii) w malutkim miasteczku . Krótkie informacje wskazują, że znajduje się tu zabytkowy kościółek, muzeum, twierdza i... w zasadzie to tyle :) Muzea nie odnajduję (nie, nie rozpaczam), pozostałe dwie atrakcje zostają przeze mnie zdobyte. Jak zwykle jednak największy zachwyt wzbudzają we mnie stare budynki, niezwykle wąskie uliczki pełne zakrętów, spadów, mostków i tuneli.
Po 1,5 godzinnym spacerze wśród hulającego wiatru postanawiam pójść pieszo do miejsca, w którym relaksuje się rodzinka. Mijam cyprysowe ulice, typowo toskańskie domy (wzdycham), kwiaty. W przytulnej kawiarence mam w końcu czas na nadrobienie zaległości książkowych.
Wczesnym wieczorem ponownie ruszamy na spacer po Cetonie. Docieramy do nowych zaułków, odnajduję kolejne mieszkanka czekające na kupno (numery telefonów spisane), podziwiamy miasteczko z pobliskiego wzgórza. Mimo tego, że mieszka tu zaledwie 2 tysiące mieszkańców, a obejście całego miasteczka zajmuje ok. 30 minut, kocham to miejsce. Ma swój urok. Szkoda, że moja rodzinka nie do końca to docenia...
Przystanek- VI- L'abbazia di Sant'Antimo
O poranku ruszamy ponownie do Chianciano gdzie odbyć ma się targ. Nie wiem czego się spodziewaliśmy, ale na pewno nie 5 straganów (z czego 4 z ubraniami i butami). Aura nie sprzyja zwiedzaniu. Pada, wieje i chwilami można nieźle zmarznąć.
Jedziemy do pobliskiego lasu, w którym wędrujemy pośród ogromnych głazów. Wysuwam się naprzód chcąc pobyć sama ze sobą. Tym oto sposobem docieram do klasztoru położonego na skraju lasu. Toskański budynek natychmiast przypada mi do gustu. Jestem zachwycona jego położeniem, wyglądem, drzewkami cytrusowymi, które go otaczają, dzwonnicą, ogródkiem i kotami! W Zurichu trudno napotkać na zwierzęta błąkające się po ulicy. Tutaj z kolei codziennie natrafiamy na min. 5 kotów i 1 psa. Tym razem trafiły mi się prawdziwe pieszczochy. Gdy udaję się nieco bliżej bramy koty maszerują za mną. Gdy oddalam się, by sfotografować kościółek towarzysze robią dokładnie to samo.
Z wielką niechęcią kieruję się do samochodu. Niestety musimy ruszać, bo chmury wskazują na to, że za chwile dotrze do nas prawdziwa ulewa. Wiejskimi uliczkami obserwując urwanie chmury zmierzamy ponownie do Cetony.
Popołudniem wsiadamy do auta i jedziemy do oddalonego o 50 km Montalcino, gdzie odwiedzić można alabastrowy kościółek. Podobno największe wrażenie robi o wschodzie i zachodzie słońca. My podziwiamy go w deszczu. Choć to mało powiedziane. Położony w dolinie, otoczony winnicami jest na pewno perełką okolicy. Jego wnętrze także robi na nas ogromne wrażenie. Niestety zakaz fotografowania nie pozwala mi na uwiecznieniu tego niezwykłego budynku.
W ciągu dnia kilkakrotnie usłyszeć można tam śpiewy gregoriańskie. Niestety z powodu koszmarnej ulewy docieramy zbyt późno, by móc rozkoszować się tą "atrakcją".
Tym sposobem dopisuję alabastrowe dzieło do miejsc, które muszę odwiedzić po raz kolejny.
Docieramy także do jednej z winiarni, gdzie pomagam tatuśkowi wybrać jedno z prezentowanych nam win. Po 3 lampkach mam naprawdę dość. A może to zmęczenie daje mi się we znaki?
Rodzina postanawia po raz kolejny ruszyć na termy. Ponownie rezygnuję z owej przyjemności podtrzymując wersję związaną z zatokami. Zostaję zostawiona (na pastwę Italii) w malutkim miasteczku . Krótkie informacje wskazują, że znajduje się tu zabytkowy kościółek, muzeum, twierdza i... w zasadzie to tyle :) Muzea nie odnajduję (nie, nie rozpaczam), pozostałe dwie atrakcje zostają przeze mnie zdobyte. Jak zwykle jednak największy zachwyt wzbudzają we mnie stare budynki, niezwykle wąskie uliczki pełne zakrętów, spadów, mostków i tuneli.
Po 1,5 godzinnym spacerze wśród hulającego wiatru postanawiam pójść pieszo do miejsca, w którym relaksuje się rodzinka. Mijam cyprysowe ulice, typowo toskańskie domy (wzdycham), kwiaty. W przytulnej kawiarence mam w końcu czas na nadrobienie zaległości książkowych.
Wczesnym wieczorem ponownie ruszamy na spacer po Cetonie. Docieramy do nowych zaułków, odnajduję kolejne mieszkanka czekające na kupno (numery telefonów spisane), podziwiamy miasteczko z pobliskiego wzgórza. Mimo tego, że mieszka tu zaledwie 2 tysiące mieszkańców, a obejście całego miasteczka zajmuje ok. 30 minut, kocham to miejsce. Ma swój urok. Szkoda, że moja rodzinka nie do końca to docenia...
Przystanek- VI- L'abbazia di Sant'Antimo
O poranku ruszamy ponownie do Chianciano gdzie odbyć ma się targ. Nie wiem czego się spodziewaliśmy, ale na pewno nie 5 straganów (z czego 4 z ubraniami i butami). Aura nie sprzyja zwiedzaniu. Pada, wieje i chwilami można nieźle zmarznąć.
Jedziemy do pobliskiego lasu, w którym wędrujemy pośród ogromnych głazów. Wysuwam się naprzód chcąc pobyć sama ze sobą. Tym oto sposobem docieram do klasztoru położonego na skraju lasu. Toskański budynek natychmiast przypada mi do gustu. Jestem zachwycona jego położeniem, wyglądem, drzewkami cytrusowymi, które go otaczają, dzwonnicą, ogródkiem i kotami! W Zurichu trudno napotkać na zwierzęta błąkające się po ulicy. Tutaj z kolei codziennie natrafiamy na min. 5 kotów i 1 psa. Tym razem trafiły mi się prawdziwe pieszczochy. Gdy udaję się nieco bliżej bramy koty maszerują za mną. Gdy oddalam się, by sfotografować kościółek towarzysze robią dokładnie to samo.
Z wielką niechęcią kieruję się do samochodu. Niestety musimy ruszać, bo chmury wskazują na to, że za chwile dotrze do nas prawdziwa ulewa. Wiejskimi uliczkami obserwując urwanie chmury zmierzamy ponownie do Cetony.
Popołudniem wsiadamy do auta i jedziemy do oddalonego o 50 km Montalcino, gdzie odwiedzić można alabastrowy kościółek. Podobno największe wrażenie robi o wschodzie i zachodzie słońca. My podziwiamy go w deszczu. Choć to mało powiedziane. Położony w dolinie, otoczony winnicami jest na pewno perełką okolicy. Jego wnętrze także robi na nas ogromne wrażenie. Niestety zakaz fotografowania nie pozwala mi na uwiecznieniu tego niezwykłego budynku.
W ciągu dnia kilkakrotnie usłyszeć można tam śpiewy gregoriańskie. Niestety z powodu koszmarnej ulewy docieramy zbyt późno, by móc rozkoszować się tą "atrakcją".
Tym sposobem dopisuję alabastrowe dzieło do miejsc, które muszę odwiedzić po raz kolejny.
Docieramy także do jednej z winiarni, gdzie pomagam tatuśkowi wybrać jedno z prezentowanych nam win. Po 3 lampkach mam naprawdę dość. A może to zmęczenie daje mi się we znaki?
sobota, 3 grudnia 2011
Przynek IV- Montecatini, Chiusi
Obiecałam sobie, że do końca listopada zmierzę się z Toskanią. Słowa naturalnie nie dotrzymałam. Nihil novi.
Przystanek IV- Montecatini, Chiusi
Mój dzień zaczyna się przed godziną 7. Właśnie wtedy rozpoczyna się życie na plazzo, słychać pierwsze rozmowy, sprzedawcy pobliskich sklepików wyładowują towar dostarczany przez niewielkie samochody, kościelne dzwony wzywają do modlitwy (?). Wszystko to powoduje, że dzieci nie mogą spać ani minuty dłużej, odbierając mi tym samym możliwość dalszego leniuchowania.
Dziś ruszamy do Montecatini. Miejscowość od kilku lat słynie z sanatoriów i termów. Ogromne, nowoczesne hotele z trudem dopasowują się do otoczenia. Stare miasto należy do urokliwych, ale co tu dużo mówić- jest nudne. Kilka uliczek, stare budynki, 2 kościółki i ślepa uliczka. Zadowalamy się lunchem i zmierzamy do Chiusi. Tutaj się rozdzielamy. Moja host- rodzinka wybiera się do muzeum historycznego, ja z kolei postanawiam darować sobie tę przyjemność.
Oświadczam wprost "rodzicom", że nie należę do wielkich fanów tego typu muzeów, i że mając do wyboru miasto+ naturę i muzeum wybieram opcję numer 1 (ze względu na limit czasowy nie mogłam wybrać tego i tego). Nota bene ostatnio zauważyłam jak wielu ludzi odwiedza muzea tylko na pokaz. Pytając ich co tam widzieli z trudem odpowiadają. Nie wspominając o szczegółach. Oczywiście, że mam świadomość, że miejsca takie są potrzebne, niemniej jednak mnie interesują przede wszystkim ludzie i to, co dzieje się teraz.
A nie rozumiejąc języka włoskiego moja wizyta w muzeum polegałaby tylko na oglądaniu "obrazków"
Zapominam jednak, że mamy godzinę 13. Niewdzięczna pora. Ulice zdają się być wymarłe. Gdzieniegdzie natrafiam na pojedynczych mieszkańców tego urokliwego, ale cichego miasteczka. W tym miejscu muszę wyjaśnić w końcu skąd ma niechęć do cichych miast. Otóż należę do osób, rozkoszować (szczególnie pracując z takimi dziećmi ;)). Cisza jednakże pasuje mi do wiosek, lasów, pól i parków. Miasta mają żyć. Chcę je słyszeć (co nie znaczy, że ma panować hałas), chcę widzieć ruch, chcę obserwować ludzi, ich obyczaje, wygląd, sposób bycia. Tutaj niestety nie mam takiej możliwości.
Udaję się więc do jednego z punktów widokowych i słuchając muzyki wptruję się w horyzont. Zmęczenie powoduje napływ nowych myśli- czy naprawdę tak wyobrażałam sobie Toskanię? Czy nie znudziłaby mi się po miesiącu? Czy nie czuję się przypadkiem rozczarowana? W tym momencie słońce oświetla kilometry pól, które mam przed sobą. Tym samym wątpliwości zostają rozwiane. Nie, nie byłabym gotowa, by mieszkać tu teraz. Jestem jednak pewna, że to tylko kwestia czasu. I miejsca. Bo dalej trudno mi zdecydować czy lepszym wyborem jest dom otoczony cyprysami czy może jedno z mieszkanek we florenckiej kamienicy ;).
Wracamy do Cetony. Kierujemy się w stronę plazzo. Mieszkańcy wychodzą z domów. Siadają na ławkach, wstępują do baru. Grupa starszych mężczyzn zasiada przy stolikach i gra w karty. Dzieci jeżdżą na rowerkach i deskorolkach. Gołębie przelatują z dachu na dach. Wstępujemy do sklepiku. Mieszanka zapachu tony sera i dwóch ton mięsa zmusza mnie do opuszczenia go po 5 sekundach. Gdy tylko otwierają się drzwi patrzy na mnie 12 par oczu. Znajduję się właśnie w centrum uwagi owych karcianych graczy. Każdy z nich zdaje się przeszywać mnie wzrokiem. Zamiast zachowywać się jak zwykle w takich sytuacjach, a więc udawać, że nic nie widzę lub spuścić wzrok, odwdzięczam się tym samym. Skupiam się na twarzy każdego z nich. Chcę zobaczyć kto wytrzyma dłużej. Po ok. 30 sekundach przegrywam. Jestem pewna, że jesteśmy tematem numer 1 wśród mieszkańców miasteczka. Nie należy ono do turystycznych, brak tu hoteli, nikt nie nie wie jak długo tu zagościmy. Każdego dnia wychodząc z domu zostajemy odprowadzani wzrokiem przez wszystkie napotkane osoby. Teraz rozumiem co opisują autorzy książek piszących o trudach związanych z przeprowadzą z innego państwa do Italii. Zastanawiam się jak długo zajęłoby mi wkradnięcie się w szeregi mieszkańców. Czy kiedykolwiek traktowali by mnie jak swoją? Czy zawsze pozostałabym la straniera w zielonym płaszczyku, która nie rusza się z domu bez aparatu?
Przystanek IV- Montecatini, Chiusi
Mój dzień zaczyna się przed godziną 7. Właśnie wtedy rozpoczyna się życie na plazzo, słychać pierwsze rozmowy, sprzedawcy pobliskich sklepików wyładowują towar dostarczany przez niewielkie samochody, kościelne dzwony wzywają do modlitwy (?). Wszystko to powoduje, że dzieci nie mogą spać ani minuty dłużej, odbierając mi tym samym możliwość dalszego leniuchowania.
Dziś ruszamy do Montecatini. Miejscowość od kilku lat słynie z sanatoriów i termów. Ogromne, nowoczesne hotele z trudem dopasowują się do otoczenia. Stare miasto należy do urokliwych, ale co tu dużo mówić- jest nudne. Kilka uliczek, stare budynki, 2 kościółki i ślepa uliczka. Zadowalamy się lunchem i zmierzamy do Chiusi. Tutaj się rozdzielamy. Moja host- rodzinka wybiera się do muzeum historycznego, ja z kolei postanawiam darować sobie tę przyjemność.
Oświadczam wprost "rodzicom", że nie należę do wielkich fanów tego typu muzeów, i że mając do wyboru miasto+ naturę i muzeum wybieram opcję numer 1 (ze względu na limit czasowy nie mogłam wybrać tego i tego). Nota bene ostatnio zauważyłam jak wielu ludzi odwiedza muzea tylko na pokaz. Pytając ich co tam widzieli z trudem odpowiadają. Nie wspominając o szczegółach. Oczywiście, że mam świadomość, że miejsca takie są potrzebne, niemniej jednak mnie interesują przede wszystkim ludzie i to, co dzieje się teraz.
A nie rozumiejąc języka włoskiego moja wizyta w muzeum polegałaby tylko na oglądaniu "obrazków"
Zapominam jednak, że mamy godzinę 13. Niewdzięczna pora. Ulice zdają się być wymarłe. Gdzieniegdzie natrafiam na pojedynczych mieszkańców tego urokliwego, ale cichego miasteczka. W tym miejscu muszę wyjaśnić w końcu skąd ma niechęć do cichych miast. Otóż należę do osób, rozkoszować (szczególnie pracując z takimi dziećmi ;)). Cisza jednakże pasuje mi do wiosek, lasów, pól i parków. Miasta mają żyć. Chcę je słyszeć (co nie znaczy, że ma panować hałas), chcę widzieć ruch, chcę obserwować ludzi, ich obyczaje, wygląd, sposób bycia. Tutaj niestety nie mam takiej możliwości.
Udaję się więc do jednego z punktów widokowych i słuchając muzyki wptruję się w horyzont. Zmęczenie powoduje napływ nowych myśli- czy naprawdę tak wyobrażałam sobie Toskanię? Czy nie znudziłaby mi się po miesiącu? Czy nie czuję się przypadkiem rozczarowana? W tym momencie słońce oświetla kilometry pól, które mam przed sobą. Tym samym wątpliwości zostają rozwiane. Nie, nie byłabym gotowa, by mieszkać tu teraz. Jestem jednak pewna, że to tylko kwestia czasu. I miejsca. Bo dalej trudno mi zdecydować czy lepszym wyborem jest dom otoczony cyprysami czy może jedno z mieszkanek we florenckiej kamienicy ;).
Wracamy do Cetony. Kierujemy się w stronę plazzo. Mieszkańcy wychodzą z domów. Siadają na ławkach, wstępują do baru. Grupa starszych mężczyzn zasiada przy stolikach i gra w karty. Dzieci jeżdżą na rowerkach i deskorolkach. Gołębie przelatują z dachu na dach. Wstępujemy do sklepiku. Mieszanka zapachu tony sera i dwóch ton mięsa zmusza mnie do opuszczenia go po 5 sekundach. Gdy tylko otwierają się drzwi patrzy na mnie 12 par oczu. Znajduję się właśnie w centrum uwagi owych karcianych graczy. Każdy z nich zdaje się przeszywać mnie wzrokiem. Zamiast zachowywać się jak zwykle w takich sytuacjach, a więc udawać, że nic nie widzę lub spuścić wzrok, odwdzięczam się tym samym. Skupiam się na twarzy każdego z nich. Chcę zobaczyć kto wytrzyma dłużej. Po ok. 30 sekundach przegrywam. Jestem pewna, że jesteśmy tematem numer 1 wśród mieszkańców miasteczka. Nie należy ono do turystycznych, brak tu hoteli, nikt nie nie wie jak długo tu zagościmy. Każdego dnia wychodząc z domu zostajemy odprowadzani wzrokiem przez wszystkie napotkane osoby. Teraz rozumiem co opisują autorzy książek piszących o trudach związanych z przeprowadzą z innego państwa do Italii. Zastanawiam się jak długo zajęłoby mi wkradnięcie się w szeregi mieszkańców. Czy kiedykolwiek traktowali by mnie jak swoją? Czy zawsze pozostałabym la straniera w zielonym płaszczyku, która nie rusza się z domu bez aparatu?
Subskrybuj:
Posty (Atom)