sobota, 3 grudnia 2011

Przynek IV- Montecatini, Chiusi

Obiecałam sobie, że do końca listopada zmierzę się z Toskanią. Słowa naturalnie nie dotrzymałam. Nihil novi.

Przystanek IV- Montecatini, Chiusi

Mój dzień zaczyna się przed godziną 7. Właśnie wtedy rozpoczyna się życie na plazzo, słychać pierwsze rozmowy, sprzedawcy pobliskich sklepików wyładowują towar dostarczany przez niewielkie samochody, kościelne dzwony wzywają do modlitwy (?). Wszystko to powoduje, że dzieci nie mogą spać ani minuty dłużej, odbierając mi tym samym możliwość dalszego leniuchowania.

Dziś ruszamy do Montecatini. Miejscowość od kilku lat słynie z sanatoriów i termów. Ogromne, nowoczesne hotele z trudem dopasowują się do otoczenia. Stare miasto należy do urokliwych, ale co tu dużo mówić- jest nudne. Kilka uliczek, stare budynki, 2 kościółki i ślepa uliczka. Zadowalamy się lunchem i zmierzamy do Chiusi. Tutaj się rozdzielamy. Moja host- rodzinka wybiera się do muzeum historycznego, ja z kolei postanawiam darować sobie tę przyjemność.
Oświadczam wprost "rodzicom", że nie należę do wielkich fanów tego typu muzeów, i że mając do wyboru miasto+ naturę i muzeum wybieram opcję numer 1 (ze względu na limit czasowy nie mogłam wybrać tego i tego). Nota bene ostatnio zauważyłam jak wielu ludzi odwiedza muzea tylko na pokaz. Pytając ich co tam widzieli z trudem odpowiadają. Nie wspominając o szczegółach. Oczywiście, że mam świadomość, że miejsca takie są potrzebne, niemniej jednak mnie interesują przede wszystkim ludzie i to, co dzieje się teraz.
A nie rozumiejąc języka włoskiego moja wizyta w muzeum polegałaby tylko na oglądaniu "obrazków"




Zapominam jednak, że mamy godzinę 13. Niewdzięczna pora. Ulice zdają się być wymarłe. Gdzieniegdzie natrafiam na pojedynczych mieszkańców tego urokliwego, ale cichego miasteczka. W tym miejscu muszę wyjaśnić w końcu skąd ma niechęć do cichych miast. Otóż należę do osób, rozkoszować (szczególnie pracując z takimi dziećmi ;)). Cisza jednakże pasuje mi do wiosek, lasów, pól i parków. Miasta mają żyć. Chcę je słyszeć (co nie znaczy, że ma panować hałas), chcę widzieć ruch, chcę obserwować ludzi, ich obyczaje, wygląd, sposób bycia. Tutaj niestety nie mam takiej możliwości.




Udaję się więc do jednego z punktów widokowych i słuchając muzyki wptruję się w horyzont. Zmęczenie powoduje napływ nowych myśli- czy naprawdę tak wyobrażałam sobie Toskanię? Czy nie znudziłaby mi się po miesiącu? Czy nie czuję się przypadkiem rozczarowana? W tym momencie słońce oświetla kilometry pól, które mam przed sobą. Tym samym wątpliwości zostają rozwiane. Nie, nie byłabym gotowa, by mieszkać tu teraz. Jestem jednak pewna, że to tylko kwestia czasu. I miejsca. Bo dalej trudno mi zdecydować czy lepszym wyborem jest dom otoczony cyprysami czy może jedno z mieszkanek we florenckiej kamienicy ;).



Wracamy do Cetony. Kierujemy się w stronę plazzo. Mieszkańcy wychodzą z domów. Siadają na ławkach, wstępują do baru. Grupa starszych mężczyzn zasiada przy stolikach i gra w karty. Dzieci jeżdżą na rowerkach i deskorolkach. Gołębie przelatują z dachu na dach. Wstępujemy do sklepiku. Mieszanka zapachu tony sera i dwóch ton mięsa zmusza mnie do opuszczenia go po 5 sekundach. Gdy tylko otwierają się drzwi patrzy na mnie 12 par oczu. Znajduję się właśnie w centrum uwagi owych karcianych graczy. Każdy z nich zdaje się przeszywać mnie wzrokiem. Zamiast zachowywać się jak zwykle w takich sytuacjach, a więc udawać, że nic nie widzę lub spuścić wzrok, odwdzięczam się tym samym. Skupiam się na twarzy każdego z nich. Chcę zobaczyć kto wytrzyma dłużej. Po ok. 30 sekundach przegrywam. Jestem pewna, że jesteśmy tematem numer 1 wśród mieszkańców miasteczka. Nie należy ono do turystycznych, brak tu hoteli, nikt nie nie wie jak długo tu zagościmy. Każdego dnia wychodząc z domu zostajemy odprowadzani wzrokiem przez wszystkie napotkane osoby. Teraz rozumiem co opisują autorzy książek piszących o trudach związanych z przeprowadzą z innego państwa do Italii. Zastanawiam się jak długo zajęłoby mi wkradnięcie się w szeregi mieszkańców. Czy kiedykolwiek traktowali by mnie jak swoją? Czy zawsze pozostałabym la straniera w zielonym płaszczyku, która nie rusza się z domu bez aparatu?

4 komentarze:

  1. kiedy będziesz już gotowa tam zamieszkać, to chętnie przyjadę na domowej roboty wino, oliwę z oliwek i pomidory z twojego ogródka. :)
    brakuję mi lata, jak patrzę na te zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ups, to chyba muszę nauczyć się przyrządzać te cuda! :) Ale już zapraszam. Będziesz zawsze mile widziana.

    Mnie też brak lata, chociaż tutejsza pogoda póki co nie daje mi się we znaki. Nic nie zapowiada nadejścia zimy (taaa pewnie za 3 dni spadnie śnieg:D)

    OdpowiedzUsuń
  3. mam taką nadzieję! :)

    osobiście,to nawet tych 'zapowiedzi' nie szukam. zimy nie lubię i nie polubię. jedyny plus - wszystko co cynamonowe/korzenne nigdy nie smakuje lepiej w zimowe miesiące! :)

    OdpowiedzUsuń