Z naszego ukochanego pianobaru przywędrowałyśmy o godzinie 4:30. O godzinie 6 czekała mnie pobudka. Właściwie czekałaby gdybym w ogóle zasnęła.
Mimo braku snu "obudziłam się" pełna energii. Ekscytacja robiła swoje.
2,5 godziny autem i jesteśmy ponownie w Grindelwaldzie, mieście sportów zimowych (i nie tylko), mieście drewnianych domów, przytulnych restauracji i kafejek, mieście wysokich gór i przepięknych widoków.
Wyciąg wwozi nas do góry. Podróż trwa 30 minut, a my jesteśmy coraz bardziej przerażeni wysokością, na którą wjeżdżamy. Gdy nie znajdujemy się w chmurach, gdzie widzialność ogranicza się do 5cm podziwiamy trasę saneczkarską z góry stwierdzamy, że na 100% stracimy tu dziś życie, że przecież nikt mądry nie zjeżdża z tak pionowych ścian.
Raz się żyje, w razie czego zjedziemy na tyłkach.
(nie)widzialność ;)
Przebijamy się przez chmury i nabieramy powietrza nie mogąc uwierzyć, że to, co widzimy jest prawdziwe.
Pogoda na górze jest przepiękna. Słońce, czyste niebo i widok na szczyty Alp. Pośród nich z całą pewnością jest Dziewica, Orzeł lub Mnich- chluby tego regionu.
Wypożyczamy sanki i ruszamy!
Okazuje się, że dla osób nie mających doświadczenia w kierowaniu sankami zjazd na takich wysokościach będzie nie lada wyzwaniem. Zjazdy są niesamowicie strome, a hamowanie zdaje się nie przynosić rezultatów. W pewnych momentach hamowałam nie tylko nogami, ale i rękami. Kilkakrotnie wypadamy z trasy, niekiedy ma to miejsce w miejscach, gdzie znajduje się "przepaść". Po pierwszym odcinku jesteśmy przerażeni. Otacza nas mgła, a raczej chmury, nie widać dosłownie nic, tracimy siebie na wzajem. Do tego narciarze, którzy nagle wyskakują z innych tras przecinając nam drogą (tak powiedziały mi moje uszy). Jesteśmy wykończeni i postanawiamy zacząć zabawę od nowa. Pokonujemy ponownie tę samą trasę, ponownie walcząc o życie, kilkakrotnie spadamy z sanek bądź też wpadamy w 2-metrowe zaspy i na skutek nieplanowanego hamowania lądujemy twarzą w śniegu (pozdrawiam ;)).
Po kilkudziesięciu minutach trasa staje się nieco łatwiejsza. Przejeżdżamy przez pola, łąki i lasy. W dalszym ciągu osiągamy zawrotną prędkość, ale mamy już taktykę i nie paraliżuje nas taki strach. Widok dzieci i psów korzystających z saneczkowej atrakcji dodaje mi odwagi i już nie hamuję co minutę. Zjeżdżam z szaleńczą prędkością hamując tylko na zakrętach. Moje rękawiczki wołają o pomstę do nieba, a nogi odmawiają posłuszeństwa.
Na dłonie zakładam zapasowe skarpetki. Doskonale sprawdzają się w nowej funkcji. Jedziemy dalej. Mijamy malutkie wsie, przecinamy ulice (!), słyszymy pozdrowienia od innych turystów. Cieszymy się, że się zdecydowałyśmy. Adrenalina zupełnie wyparła z nas zmęczenie spowodowane deficytem snu. Jesteśmy podekscytowane i szczęśliwe, że miałyśmy okazję przeżyć tak wspaniałą przygodę.
Nasz zjazd trwał prawie 4 godziny!
Przeżyłyśmy!
Będziemy miały co opowiadać!
Kochamy Szwajcarię! Każdego dnia.
"pomoc"
"again!?"
"Stop! Powiedziałam STOP! Nie, proszę, nie! Nieeeeeeeeee znowu!?"
"ojej, moje sanki pojechały"
A podobno sport to zdrowie. Ciekawe czy pobiłam rekord w uszkodzeniach swojego ciała.
Widze, ze wybralas sie ponownie do Grindelwald :-)
OdpowiedzUsuńJa zjezdzalam na sankach tylko z Gubalowki w Zakopanym, ale ta ma ledwie ponad 1000m. Ale tez bylo fajnie :-)
Ała! Straszne siniaki. Ale pocieszę Cię, że ja potrafię takie 'nazbierać' bez sportów tak ekstremalnych, jak sanki :D
OdpowiedzUsuńNie mogę się napatrzeć na 3 zdjęcie od końca! Ach!
Pozdrawiam :*
Tak, tak. Kocham to miasteczko. No i trzeba było spróbować czegoś nowego.
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że było fajnie.
Meg- Ała ;) Spokojna głowa moje nogi są zawsze poobijane. Podobnie jak TY nie potrzeba mi sportów ani mebli :P
:*
Ała ... Szalona Ty :) Ja mieszkam na łotwie u nas extremalne mrozy, ja chcę wiosnę!!!
OdpowiedzUsuńhttp://twojsukceswtwoichrekach.blogspot.com/
U nas niestety też mrozy... niby -15 nie jest tragedią, ale przy obecności jeziora powietrze nieźle tnie...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło! oczekując na wiosnę ;)