piątek, 18 listopada 2011

Bywają takie chwile...

... gdy dopada człowieka kryzys. Wszystkiego. I choćby szukało się miesiącami nie sposób znaleźć sensu.

Zaczęło się w poniedziałek.
Forum Misi. Adusia. Dziewczynka walcząca z nowotworem. Obecnie uważana za zdrową. Jej życie wróciło do normalności. Od czasu do czasu musi stawić się na wizyty kontrolne.
Idzie do pierwszej klasy. Świetnie sobie radzi i zaskakuje wszystkich swoją dojrzałością:
 "Mamo, wiesz jak to jest...życiem człowieka rządzi los i miłość. Czasami dorośli po ślubie dowiadują się że w ogóle do siebie nie pasują i wówczas odbywa się wojna. Los walczy z miłością. Jak wygra los to ludzie się rozstają a jak miłość to ratują małżeństwo i zostają ze sobą. U nas niestety wygrał los. Ale nic się nie martw mamo, jestem z tobą szczęśliwa" (o rozwodzie rodziców).
Jej mama dużo w życiu przeszła. Najpierw walka o życie córeczki, później rozwód, przeprowadzka do innego miasta. Długo nie otrzymujemy żadnych nowych wieści. Nie wiemy co u Ady. Kilka dni temu dociera do nas okrutna wiadomość. Mama Ady ginie w wypadku samochodowym. Kolejny cios spada na tę samą rodzinę. Brak słów, szok i niedowierzanie. Próba wmawiania sobie, że to na pewno nie ta Magda kończy się wraz z odnalezieniem artykułu o tym straszliwym nieszczęściu.
Ada zostaje sama. Bez mamy, o której miesiąc temu mówiła: "A najważniejsze w życiu jest to, żeby mieć z kim cieszyć się radościami. Mamo, jak dobrze że ja mam Ciebie."

W poniedziałek młoda dostaje gorączki. 2 dni siedzi z nią mama, 3 dnia opieka przypada na mnie. Temperatura rośnie, młoda nie wychodzi z łóżka i z łzami w oczach prosi mnie bym została z nią. Kładę się więc obok i głaskam po twarzy próbując zmusić 3-letnie ciałko młodej do snu. Wciąż będąc w szoku po śmierci Magdy zaczynam rozpamiętywać złe momenty.
Młoda wpatruje się we mnie półprzytomnym wzrokiem, a po mych policzkach zaczynają płynąć łzy. Patrzę na cierpienie 3-letniego dziecka. Wiem, że za 2 dni wszystko będzie w porządku. Mała wróci do siebie. Ale dopiero wtedy dociera do mnie, jak muszą czuć się rodzice, którzy walczą o życie swoich pociech.
Uświadamiam sobie, jak wielki ciężar ciąży na nich patrząc na ich cierpienie. Widzę w myślach mamę Misi, tatę Nikusia, mamę Nadii, Kacperka, Patryczka i innych dzieci, których już nie ma.
Powraca do mnie Julia- mój Anioł. Wracają Aga, Ania i Maksiu. Mam przed sobą gromadę dzieci, które nie dożyły swoich 18 urodzin. Które walczyły i przegrały. Ale wyłącznie z chorobą.

W tym samym dniu dociera do mnie wiadomość o śmierci niedawno poznanego Oliwierka. Zastanawiam się kto przerwie pasmo tych nieszczęść.

Brak mi sił. Zaczynam analizować to, kiedy przestałam wierzyć.
Uświadamiam sobie, że już dawno się poddałam. Po śmierci Julki odeszłam z oddziałku onkologii. Wciąż miałam fundację. Mogłam dalej pomagać, ale tam moje kontakty z rodzicami i ich dziećmi nie były tak zażyłe. Ograniczały się do kilku spotkań, sms, e-maili. Nie było miejsca na kilkuletnie znajomość.
Teraz nie mam siły nawet na to. Każdy widok łysej główki uwalnia bolesne wspomnienia. Wrześniowa śmierć Ani zakończyła moje trwanie w nadziei. Bo wszystkich, których mogłam pożegnać, już pożegnałam.

Nie pytam już siebie "dlaczego?" Nigdy się nie dowiem.
Nie wierzę w jakikolwiek sens.
Nie wierzę w to, że cierpienie dziecka może prowadzić do czegoś dobrego.
Nie wierzę, że można to zaakceptować i że można się z tym pogodzić. Za dużo ich odeszło. Znam zbyt wielu rodziców, którzy do tej pory zmagają się z bólem po stracie dziecka.
Nie zrozumiem nigdy.
Nigdy nie pozbędę się też strachu.
I chyba w tym momencie usunę się na bok i zrezygnuję z wszelkich form wolontariatu.
Po prostu dłużej nie potrafię.

3 komentarze:

  1. czuje ściśnięcie żołądka od samego czytania. Podziwiam Cię Domecka, naprawdę!
    Myślę jednak,że bardzo ciężko będzie Ci zrezygnować z wolontariatu. "to" w Tobie po prostu jest :*
    Bądź dzielna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, po przeczytaniu tego , co napisałaś, przypomniała mi się moja przygoda z wolontariatem w polskim domu dziecka.
    To, co tam zobaczyłam, przeszło moje oczekiwania. Dzieci bite i poniżane przez zakonnice (akurat był to kościelny dom dziecka), toksyczne zwiazki i zawiści między nimi samymi. I wychowankowie, których przytulisz raz czy dwa, pochwalisz czy podarujesz kredki i nazywają cię juz mamą.... Ich pragnienie kochania kogoś i bycia przez kogoś kochanym, tak bardzo wychodzi poza wszelkie normy .

    Nie wytrzymałam. Za duży balast psychiczny to był dla mnie, za duże obciążenie.

    Myślę, że Tobie jako wolontariuszce na oddziałach onkologii było jeszcze ciężej. Jak wytłumaczyć dziecku, które powinno mieć przed sobą całe piękne życie, że los jest niesprawiedliwy i nie dość, że musi odejść wcześniej niż inni, to nigdy nie będzie mieć szansy na rozwój, reszte swoich dni spędzając na kolejnych chemioterapiach, kuracjach, widząc łzy najbliższych osób....
    Nikt mnie nie przekona, że życie jest sprawiedliwe.

    Trzymaj się Doma, każdy z nas ma gorsze momenty w życiu. Sztuką jest się umieść podnieść, znaleźć siłę. Wiem, że ją masz.
    Serdeczności,
    J.

    OdpowiedzUsuń
  3. Meg- czas pokaże... póki co muszę odetchnąć :) :*
    Justyna- ja też byłam wolontariuszką w domu dziecka. Pamiętam, jak dzieciaki dopadły mój piórnik powyciągały z niego śmieci (wg mnie- resztki ołówków, zepsute breloczki) i prosiły mnie bym im to dała. Chciały mieć w końcu coś swojego. Tylko dla siebie...

    Onkologia to zupełnie inna historia, choć tu i tu jest ciężko. Dzieci są pogodzone z losem. Często to one pocieszają rodziców lub nas.
    "Mamusiu nie smuć się wyzdrowieję", "przecież moje włosy odrosną". To niesamowite jaką siłą dysponują.

    Powoli dochodzę do siebie :)
    Dziękuję z całego serca, pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń